Zaoszczędziła 59 dni urlopu, by samotnie przejść łuk Karpat- rozmowa z Ewą Chwałko
"Największą wartością czy jedną z tych największych wartości było spotkanie drugiego człowieka. Takiego człowieka przez duże C. Ludzie będą jedną z najpiękniejszych części mojej opowieści"- E. Chwałko
Substack-
Zaoszczędziła 59 dni urlopu, by samotnie przejść łuk Karpat
Pewnego dnia, przeglądając artykuły w sieci, trafiłem na wywiad z niesamowita osobą, o której pisały portale, oraz mówiono w radiu i telewizji. Nie wiedząc, czy się zgodzi, wysłałem zaproszenie do znajomych, napisałem wiadomość na Facebooku i o dziwo ta odważna kobieta, odpisała na moje zaproszenie. Ewa Chwałko, o której mowa jest matką pracującą na etacie.
Latami przygotowywała do samotnego przejścia całego łuku Karpat, od Rumunii aż po Polskę. Odbyła tę wędrówkę jedynie z namiotem i plecakiem. Podała mi swój numer i spacerując z Luckim po lesie, przekonałem ją do wywiadu. Zgodziła się, bo chyba poczuła że mamy podoby stosunek do samotnych wędrówek. Zapraszam do przeczytania zapisu naszej rozmowy w podcaście..
Radek:
Witam Cię Ewa serdecznie. Bardzo dziękuję, że zgodziłaś się wystąpić.
Ewa:
Dzień dobry, Cześć. Bardzo proszę, dziękuję, że mnie zaprosiłeś.
R:
Ostatnio wędruję z moim psem i byłem właśnie w Tatrach na Słowacji, w polskich górach, oraz w Czechach i wpadł mi w oko artykuł, na temat pewnej kobiety, która samotnie przewędrowała całe Karpaty, od Rumunii aż po Polskę. No i zapragnąłem Ciebie poznać. Czym na co dzień zajmujesz się zawodowo ?
E:
Jestem doktorem nauk humanistycznych, ale nie pracuję naukowo, chociaż z publicystyką mam dużo wspólnego. Pracuję na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu i tam zajmuję się wydawaniem książek. Kieruję taką małą jednostką na uczelni, wydawnictwem i zajmuję się wydawaniem podręczników, skryptów, monografii naukowych, czyli pracuję jako wydawca.
R:
Pracujesz normalnie na etacie?
E:
Tak, od poniedziałku do piątku, tak jak większość osób pracujących na etacie.
R:
Rozumiem, że aby spełnić swoje pasje, musiałaś wziąć urlop?
E:
Zgadza się. Przysługuje mi zgodnie z prawem pracy i zgodnie z zatrudnieniem 26 dni urlopu. Muszę przyznać, że pozostałe 33 nazbierałam. To był mój urlop zaległy w ciągu kilku lat. Odkładałam go po trochu.
R:
Specjalnie?
E:
Specjalnie. Jakoś tak mój przełożony przymknął oko na to i wiedział, czemu służyć ma ten urlop i zgodził się na taką opcję. No i, że tak powiem, w pewnym sensie zaryzykowaliśmy oboje i w pewnym momencie mogłam wybrać całość tego urlopu.
W sumie razem z sobotami i niedzielami dało mi to aż 87 dni i rzeczywiście ja przez 84 dni szłam. A jak wróciłam, miałam jeszcze te dodatkowe 3 dni w zapasie. W gruncie rzeczy ten zapas był niewielki, bo na trasie mogło się zdarzyć dużo więcej różnych sytuacji, które mogłyby wymusić na mnie, żebym gdzieś tam została trochę dłużej.
R:
No tak, mogłaś być zjedzona przez niedźwiedzia.
E:
No to wtedy to już w ogóle bym została, tak? Gdzieś tam walałby się moje kości na zboczach gór.
R:
My mieliśmy przygodę z niedźwiedziem na Słowacji, aczkolwiek nie widzieliśmy go bezpośrednio, ale zostaliśmy ostrzeżeni przez strażnika. Więc wiem, co oznacza ten strach, ale na pewno nie wiem, jak bym się poczuł, gdybym tak jak Ty, spotkał tego niedźwiedzia.
E:
To znaczy, wiesz co. Wiem, że to nie jest w porządku, ale nie czułam strachu. Czułam satysfakcję. No jeżeli w tej Rumunii jest 6,5 tysiąca niedźwiedzi, no to po prostu wypada i siłą rzeczy, żeby jakiś w końcu się pojawił i żebym mogła chociaż jednego spotkać. No spotkałam generalnie 3. One są najbardziej interesujące chyba w tej całej podróży. Ale w każdym razie rzeczywiście tak było.
Pierwszego niedźwiedzia, pierwszego dnia usłyszałam na zboczu. Wydał z siebie taki głuchy pomruk. Wyczuł mnie w Rumunii. Wszystkie 3 były w Rumunii.
Później drugiego, gdy wędrowałam razem z trójką Rumunów przez dwa dni, takich fajnych chłopaków. I rzeczywiście w dolinie niedźwiedź wyszedł nam naprzeciw. No i panowie sobie świetnie z nim poradzili. Stanęli jeden obok drugiego i zaczęli na niego gwizdać. Ale najlepsze było to, że ja w tym czasie w popłochu szukałam aparatu, a właściwie telefonu, bo chciałam mu zrobić zdjęcie.
I schowałam sobie niechcący ten telefon, gdzieś w plecaku. Po prostu zrzuciłam plecak i rzuciłam się do szukania tego telefonu, bo chciałam zdjęcie. A oni zajęli się tym co ważne, czyli odstraszeniem tego niedźwiedzia.
I rzeczywiście on się wycofał, schował się między drzewa, ale nie uciekał. Obserwował nas stamtąd. No a myśmy się po prostu oddalili dość spokojnie.
No i trzeciego...
R:
Uruchomił Ci się instynkt samozachowawczy na jakiś czas?
E:
Nie, mi się wtedy przypomniał mój ulubiony Terry Pratchett. Jest w takim tomie taka historia, gdzie turysta wędruje z magiem. I ten turysta tak naprawdę nic nie rozumie z tej otaczającej go rzeczywistości. I wszystko co się wydarza, interpretuje bardzo pozytywnie.
A tam się oczywiście wydarzają rzeczy straszne. I mi się właśnie to przypomniało, że ja po prostu rzuciłam się do aparatu, bo chciałam zrobić zdjęcie. Może nie było to takie rozsądne.
Natomiast trzecie spotkanie było przewspaniałe. Naprawdę bardzo satysfakcjonujące. Dlatego, że przeżyłam, ale też dlatego, że miało w sobie magię. Niedźwiedź podniósł się z trawy. Było to w górach Marmarosz. Musiał tam leżeć i odpoczywać. Może coś trawił. I musiał mnie usłyszeć. I tak stanęliśmy naprzeciwko siebie, na zboczu pokrytym trawą. Bez żadnych innych zarośli, bez drzew. No i on tak stał. Ja tak stałam. I panował między nami niezmącony spokój. No i w końcu niedźwiedź po prostu odwrócił się i zszedł zboczem w dół, poszedł w bok. Chwilę zaczekałam, jak on mi tak trochę zniknął, no to ja też poszłam swoją drogą. No i to było tyle.
R:
Nie miałaś takiego momentu, że naprawdę bałaś się? Bo ja po Twoich opowieściach, w rumuńskie Karpaty wybrałbym się w Pampersie.
E:
Oczywiście, że miałam momenty, że się bałam, ale okazało się, że nie dotyczą one niedźwiedzi, tylko dotyczą psów pasterskich. Psy pasterskie są naprawdę bardzo groźne. Bardzo. One bronią stada, słuchają tylko swojego pasterza, tylko jednego pana. Natomiast wszystko, co się pojawia i wszystko, co się rusza, traktują jako zagrożenie i wcale nie żartują. Kiedy biegną całą taką gromadą, wyszczerzają zęby i naprawdę chcą zagryźć tę drugą stronę.
Także owszem, bywały sytuacje, gdzie się naprawdę bałam. Była sytuacja, gdzie po prostu pasterz przybiegł, odwołał te psy, a ja się rozpłakałam z tego stresu, strachu i z bezradności, że właściwie to już było blisko, żebym została zagryziona i wyeliminowana z tej wycieczki. Na pewno napaści przez psy są częste, niż przez niedźwiedzie.
R:
Niedźwiedzie w tym roku na Słowacji, rozszarpały dwie osoby .
E:
A to jest niesamowite, bo idąc przez Słowację, czułam się już bardzo wyluzowana. I już wiedziałam, że że już jest bliziutko. I w pewnym momencie już szłam taka zmęczona, pod wieczór i tak chciałam rozbić namiot i nagle patrzę, a tu łąka poryta jest cała w taki znajomy mi sposób, że tam najnormalniej w świecie żerował niedźwiedź. I to niedawno, bo zobaczyłam po obróconych bruzdach trawy, że one są świeże i to było gdzieś tu, teraz, niedawno.
Muszę przyznać, że dostałam takiego przyspieszenia wtedy i pomyślałam sobie, no jeszcze tego brakowało, żeby na samym końcu przed metą spotkała mnie jakaś niemiła przygoda. Ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Na Słowacji jest około 1300-1600 niedźwiedzi. To też jest bardzo dużo. Więcej niż w Polsce na pewno. No więcej, bo w Polsce jest, no tak różnie się to liczy, bo niedźwiedzie są transgraniczne, one wędrują i trudno je policzyć de facto. Jest tak między 90, a 110. One przechodzą raz na północną, raz na południową stronę Tatr, w zależności od temperatury.
R:
Zgadza się. Tak, też słyszałem od strażnika TANAP-u, Tatrzańskiego Słowackiego Parku Narodowego, który nas zawrócił ze szlaku, bo powiedział, że jest niedźwiedź. Byłem z psem, więc nie wiadomo jak zareaguje pies, a jak niedźwiedź.
Ale przejdźmy do przygotowań.
Jak to się stało, że osoba pracująca na etacie zdecydowała się na tak wielkie przedsięwzięcie? Poza tym, jesteś chyba też mamą. Tak?
E:
Mam dwie fantastyczne nastolatki. Jedna ma 15, druga 17 lat. Ale to oznacza też, że już potrafią o siebie zadbać i w tym czasie miały pracę. Nie nie zostały same. Miały obozy, wyjazdy. Nie odczuły tej mojej nieobecności zbyt mocno. Chciałam powiedzieć, że bycie na etacie nie eliminuje człowieka z realizowania jego marzeń i z tego, żeby był normalny, aktywny i miał różne swoje pomysły i swoje, osobiste życie. Nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby jakakolwiek praca mogła zdominować tą moją drugą część życia, czyli tą osobistą i pełną pasji. Nie wyobrażam sobie tego.
R:
Czy wcześniej robiłaś takie rzeczy, czy to nowa zajawka?
E:
No tak. Po górach chodzę naprawdę od wielu lat. Owszem, z dużą przerwą na dzieci, które były małe. No to wtedy trzeba jednak poświęcić im dużo czasu. Natomiast oczywiście zrobiłam Główny Szlak Beskidzki, który ma 517 kilometrów, chociaż tam troszkę może mniej. Główny Szlak Sudecki, od niego właściwie zaczęłam. To jest 444 kilometry. Czy choćby Główny Szlak Świętokrzyski, który ma 115. Także te górskie, długodystansowe szlaki, te, które mamy w Polsce, są bardzo interesujące i one też potrafią zabrać dużo czasu. Na przykład od dwóch tygodni do trzech czy czterech nawet.
R:
To też nie jest mało. Przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego to też jest wyczyn.
E:
No właśnie.
R:
Czy ty wszystko planujesz, tak siadasz w domu miesiące wcześniej, bo mówiłaś, że lata nawet wcześniej zbierałaś urlop. Tak to nazwijmy. Urlop się zbiera.
Czy planujesz miesiące wcześniej?
Ile miesięcy wcześniej planujesz taką wyprawę?
Jak dokładnie planujesz?
E:
Uwielbiam planować wyprawy, bo nie lubię jechać jako ignorantka. Lubię wiedzieć, po co jadę i co mnie spotka. Z czym się zetknę. Chcę znać wyjaśnienie zjawisk, które mnie mogą tam spotkać. Opowiem na przykładzie:
Otóż, kiedy przechodziłam przez Transylwanię, oczywiście spotykałam Węgrów. No i wcale mnie to nie zdziwiło, ponieważ na ten temat poczytałam. wiem o tym, że w Rumunii mieszka mniejszość węgierska, która liczy aż 7% całego społeczeństwa rumuńskiego.
Wiem o tym, że Transylwania została przejęta przez Rumunię, czy raczej przyłączona do Rumunii po pierwszej wojnie światowej. Należała do Węgier, więc nic dziwnego, że tam mieszkają Węgrzy, że są mniejszością, że chronią swoją kulturę, swój język, kultywują swoje tradycje. Ja to wszystko wiem, więc spotkanie Węgrów nie było dla mnie żadną niespodzianką.
Rozumiałam zjawisko i rozumiałam proces, który widzę, ale właśnie dlatego, że się do tego przygotowałam. Uwielbiam planować też krótkie wycieczki. Mam przyjaciół tutaj we Wrocławiu, tworzymy taką paczkę i oczywiście ja jestem specjalistą od tras.
Uwielbiam zaplanować trasę, zrobić tu pętelkę, tutaj coś, tu na tyle godzin, tu na tyle. No i oni jakby powierzają się mi i tej mojej trasie i temu, że tu pójdziemy, tak pójdziemy o tej godzinie, no to jest moja działka w tym całym interesie. Więc ja się do tego Łuku Karpat przygotowywałam rzeczywiście solidnie.
Kupiłam wszystkie mapy, oglądałam wszystkie pasma górskie. Wiedziałam później, jak one będą wyglądać i co mnie na nich spotka. Wiedziałam, jaką mają skalę trudności, jakie mają wysokości te góry, jakie one są, czy są pokryte trawą, czy lasem, czy gęstym lasem, czy będą to nagie turnie, co tam będzie. Wiedziałam to wszystko.
Następnie zaplanowałam tę trasę w taki sposób, żeby co kilka dni schodzić do miejscowości i móc kupować sobie na przykład jedzenie. Czyli wiedziałam, ile będę dźwigać tego jedzenia, a gdzie mogę się zaopatrzyć.
Trzeba powiedzieć, że ja tę trasę przeszłam bez supportu i bez depozytów. To jest istotne. To było dla mnie ważne, żeby ta wyprawa wyglądała w taki sposób.
Miałam wszystko ze sobą. A jednocześnie wiedziałam, gdzie mogę się zaopatrzyć, kupić, no bo to wcześniej przemyślałam.
Oczywiście oprócz tego, na mapie miałam zaznaczone, gdzie są źródła. Woda w górach jest bardzo ważna. Gdzie mogę nocować, gdzie są bezpieczne miejsca, chaty, refugia, schroniska, schrony.
No, te wszystkie, wszystkie konkretne rzeczy, o których fajnie, jeśli podróżnik wie. Podziwiam tych, którzy jadą na pałę. Tych, którzy nie wiedzą, gdzie jadą, tylko wsiąść do pociągu, byle jakiego. Ja to podziwiam. Ale to nie jest moja bajka. Ja uwielbiam mieć wszystko zaplanowane i przemyślane.
I oczywiście, oczywiście zostawiam cały ogromny marginesu na wszelkie zrządzenia losu, jakie się mogą przytrafić. Oczywiście, że kocham te niespodzianki i one za każdym razem są. Za każdym razem.
Ale dzięki zaplanowaniu, nie popełniam głupich błędów, które w głupi sposób mogłyby mnie wyeliminować z wyprawy. Po prostu. No tak, planowanie daje poczucie bezpieczeństwa.
R:
Potem od tego, to naprawdę możesz według marginesu dopuszczalnego odchodzić od tych planów.
E:
Tak, zgadza się. Możesz pokazać, że miejsce jest już nieaktualne, bo chata została zniszczona. No też na przykład, nie mogłabym sobie całego sprzętu kupić od razu. Też to musiałam przemyśleć i kupować etapami.
Także też musiałam coś tam wiedzieć, zaplanować, pomyśleć, co mi jest potrzebne i wiedzieć, kiedy mogę wydać pieniądze na to, czy tamto. Ile to będzie kosztować. Także to są te wszystkie istotne rzeczy.
Bo owszem, gdybym miała nieograniczony budżet, to być może wyglądałoby to wszystko inaczej. No ale ja nie zarabiam zbyt wiele, więc dla mnie tutaj też było istotne, żeby przemyśleć, jak ja mogę zdobyć sprzęt dobrej jakości i ile mi to czasu zajmie.
R:
Jedzenie na miejscu kupowałaś, czy miałaś ze sobą?
E:
Miałam ze sobą szesnaście paczek liofilizatów i to było takie jedzenie na czarną godzinę, czyli górskie jedzenie, które zalewa się gorącą wodą i ono jest nawet smaczne.
R:
Używałaś czego do gotowania?
E:
Używałam butli gazowej. Kartusz 450 ml i palnik. No i do tego miałam garnek, ja tam przeważnie tak naprawdę gotowałam wodę gorącą.
R:
Ale zwykły garnek, czy jakiś specjalistyczny Jetboil?
E:
Taki troszeczkę specjalistyczny, bo po pierwsze bardzo lekki, a po drugie on miał taką ciekawą osłonkę pod spodem, dzięki której ta woda dużo szybciej się gotowała.
R:
To jetboil.
E:
Tak. Niestety obił mi się na skałach w Piatre Craiului, także niestety on już nie będzie nadawał się do użytku. Trzeba przyznać, że człowiek kupi sobie dobry sprzęt, ale jak wybierze się na taką długą wyprawę, która trwa 3 miesiące, tak jak moja, no to z tego sprzętu niewiele zostaje. No ale po to jest przecież, nie żeby leżał i był piękny na półce.
R:
To jest coś pięknego.
Powiedz jak wyglądał Twój dzień na trasie?
Wstawałaś regularnie?
Jak z planowaniem?
Czy tutaj już dałaś sobie trochę swobody?
E:
Nie, nie. To wyglądało zupełnie inaczej. Jeśli jestem w górach, to generalnie lubię bardzo wcześnie wstawać, czego oczywiście nie lubię w domu. Natomiast w górach jest trochę inaczej. Sobie przemyślałam, że najfajniej by było, jakbym wstawała bardzo wcześnie, skoro świt, wychodziła na trasę tak, żebym miała cały dzień, cały dzień i się nie męczyła.
Mogła iść powoli, mogła sobie gdzieś tutaj przesiedzieć i tak dalej. Rzeczywistość okazała się trochę inna, a mianowicie taka, że przede wszystkim nie należy w Rumunii wychodzić przed 7 rano, bo niedźwiedzie jeszcze jedzą śniadanie na mieście.
Rzeczywiście jak ja myślałam o tym, żeby wyjść o 5, no to przykro mi bardzo, ale nie. Najlepiej wyjść tak o 7. No i też nie należy iść dłużej niż do tej 20, 21, no bo znowu trzeba schronić się gdzieś i jednak noc zostawić zwierzętom. I że one już tak przed wieczorem lubią się gdzieś tam pojawić. Natomiast z czasem, jak byłam już coraz bardziej zmęczona i znużona tą wędrówką i też warunki pogodowe, powiedzmy sobie szczerze, były kiepskie.
Po pierwsze, była bardzo długa zima i ta zima uchowała się aż do końca czerwca w wysokich górach. No i lato było bardzo mokre, więc tak naprawdę nierzadko tonęłam w deszczu i w błocie. Więc te coraz kiepskie warunki pogodowe i nasilające się już zmęczenie, no bo z wyprawą, w trakcie tej wyprawy no wiadomo, już człowiek też się eksploatował.
Okazało się, że ja też coraz później wstaję. Że już wychodzę o ósmej, a no dobra, o dziewiątej. Na Słowacji to już byłam tak wyluzowana, że wstawałam i wychodziłam nie wiem, tak przed dziesiątą. Ale szłam sobie spokojnie, swoim tempem, czasem szybciej, czasem wolniej.
R:
Jakie dystanse wykonywałaś w ciągu dnia?
E:
Bardzo różnie, bo to zależało znowu od wysokości, czyli od podejść, no i też od warunków pogodowych. Średnia, to mi wychodzi jakieś 32-33 km dziennie.
Jestem jakby do tego zupełnie przyzwyczajona. To dla mnie nie jest już w tej chwili jakąś taką, no to już raczej bym powiedziała, że to jest tak normatywnie. Zdarzały mi się tam przejścia nawet 45 kilometrów, 47 km, ale też bywały sytuacje, gdzie przeszłam tylko 18 km. Ale za to ponad 2000 przewyższeń.
R:
Jak tymi noclegami?
Miałaś ze sobą namiot, tak?
E:
Miałam bardzo lekki namiot ze sobą, ale spałam w różnych miejscach.
R:
No właśnie, jak to wyszło procentowo, ile procent spałaś w namiocie, a ile w innych miejscach?
E:
No jakoś tego w taki sposób nie policzyłam, powiem tak, przez całą Ukrainę to tylko dwie noce, nie, trzy noce spałam pod dachem, a Ukraina trwała dwa tygodnie, a reszta była pod namiotem, a trzy noce były pod dachem. Przy czym dwie noce były pod tym samym dachem, bo musiałam przekoczować ulewę.
Później tak. Były hotele jakieś takie, żeby się odświeżyć. Na Ukrainie to tylko w jednym miejscu, znalazłam się w takim właściwie chyba pensjonacie, czy to takiej agroturystyce, gdzie rzeczywiście mogłam skorzystać z pralki, czyli wyprałam wszystkie rzeczy swoje i grzecznie spałam sobie w pościeli i byłam zadowolona z tego powodu, natomiast generalnie codziennie spałam w namiocie.
W Rumunii było inaczej, ponieważ tam spałam albo w chatach pasterskich, albo w schronach, czyli takich specjalnych miejscach przeznaczonych dla turysty, żeby mógł się tam schronić. Niektóre z nich są w całości metalowe, a inne to są takie chaty fajnie nawet zbudowane, z kamienia i drewna, no i w namiocie też.
Kilka razy udało mi się spać też pod dachem u ludzi i wtedy też mogłam skorzystać z ciepłej wody, czyli ta ciepła woda była rzadko. W Polsce mamy zupełnie inną sytuację, my w Polsce mamy bardzo dużo schronisk. Właściwie kiedy się idzie jakikolwiek długodystansowy, czy krótkodystansowy szlak, to właściwie co chwilę jest schronisko, a już najdalej co 20 kilometrów.
Także w Polsce, to ja właściwie może chyba na całą Polskę trwającą 16 dni, to ja może ze 4 razy spałam w namiocie, a całą resztę spałam normalnie w schroniskach.
R:
Wiesz, może na liczbę ludności mamy naprawdę mało gór, w porównaniu do tych krajów, które widziałaś.
E:
Tak, ja też tak właśnie miałam takie przemyślenia i tak zwróciłam na to uwagę, że jak na miłośników gór, to my mamy tych gór naprawdę za mało. Kiedyś w takim schronisku w Rumunii pod Jumbalu, w Górach Rodjańskich, dosłownie czwórce turystów i czwórce gospodarzy, pokazywałam nasze grupy górskie na Facebooku i pokazywałam ile one liczą członków, to oni byli zszokowani. Zszokowani, przecież u nas to są dziesiątki tysięcy ludzi należących do grup górskich. Czy to Tatromaniaków, czy Beskidomaniaków, czy Sudetów z plecakiem, cokolwiek. Natomiast tam, tam nie. Tam są pustki. Tam nawet te grupki...
R:
Widzieli kolejkę na Giewont , jak wygląda?
E:
Ja tych wszystkich napotkanych ludzi zapraszałam do Polski, no to przecież nie będę im pokazywać kolejki na Giewont. Nie będę ich zrażać. To jest coś strasznego po prostu.
R:
Ważne pytanie. Mówimy o niedźwiedziach, że można się bać dzikich zwierząt i tak dalej. Szczególnie niedźwiedzi i innych zwierząt raczej nie ma powodu się bać poza właśnie psami pasterskimi.
Ale jak z ludźmi, których spotkałaś w czasie swojej wędrówki przez te kraje?
Czy bałaś się ludzi?
Jakich ludzi spotkałaś?
E:
Muszę powiedzieć, że spotykałam niemalże samych dobrych ludzi. Wspaniałych, wspaniałych. Każdy po prostu... Niezależnie od... Przede wszystkim ludzie mieszkający w górach mają bardzo dobre charaktery.
To są ludzie, którzy ciężko pracują. Którzy znają jakby swoją wartość Bardzo cenią swój czas. Wiedzą, że bardzo mało mają, ale niewiele potrzebują.
I wiedzą, że ten drugi człowiek, który idzie to on może potrzebować pomocy. Ale też ten drugi człowiek jest taką atrakcją. Można z nim porozmawiać.
Można z nim posiedzieć. Dowiedzieć się czegoś. Jest to jakieś urozmaicenie, które się pojawia.
Trzeba powiedzieć, że pasterze wychodzą ze swoimi stadami w końcu kwietnia. A wracają z gór pod koniec września. Czyli oni przez pół roku są w wysokich górach.
Są zdani sami na siebie albo na bardzo nieliczne swoje towarzystwo. Tam czasami pracuje po kilka osób. Czy na przykład jakaś jedna rodzina.
Więc ten drugi człowiek, który się pojawia jest takim dobrym zrządzeniem losu. Po prostu to przysłowie: ”Gość w dom, Bóg w dom” ma rzeczywiście wymiar całkowicie realny. A nie tylko taki przysłowiowy.
R:
To było w każdym kraju?
Takich ludzi spotykałaś?
Rumunia, Ukraina i Słowacja?
E:
Tak. Natomiast zdarzyła mi się mniej ciekawa przygoda. Znaczy wyszłam z tego obronną ręką, ale mogło być różnie.
Kiedy musiałam zejść z Fogaraszy w Rumunii. To jest pasmo najwyższych gór. Tam jest ponad 30 szczytów mających ponad 2300 metrów nad poziomem morza. Czyli same takie Świnice i Rysy. No i niestety było tam zbyt dużo śniegu i znaczący fragment był nie do przejścia. Z powodu nawisów śnieżnych, z powodu bardzo złych warunków.
Musiałam zejść z gór, żeby przedostać się dalej w takie trochę niższe partie i wejść z powrotem. Tam gdzie już nie będzie takiego śniegu i oblodzenia. No i idąc. W miejscowościach spotykałam Cyganów. Konkretnie w jednej. Najpierw zatrzymywali się samochodami na drodze i proponowali mi podwózkę. Oczywiście za pieniądze.
Grzecznie dziękowałam i życzyłam im powodzenia. Ale kiedy doszłam do wsi, no to po prostu oni wyszli na drogę i próbowali mnie przymusić do skorzystania, jakby z ich transportu, ale też za bardzo wysoką cenę. Nie dałam skusić broń Boże, ale dyskusja i negocjacje trwały bardzo długo, gdzie cały czas informowałam ich, że kompletnie nie mam ze sobą żadnych pieniędzy. Że nie ma mowy, że nie, nie zapłacę, nie pójdę, nie wsiądę. Nie, żadne euro, żadne lei, żadne pieniądze, nie, nie da rady.
Odchodziłam, oni podjeżdżali samochodem, zawracali. A czy mogę im pokazać kieszenie? Czy ja na pewno nic nie mam? No to nie było bezpieczne. To prawie napaść była. To była taka bym powiedziała siła perswazji. Tutaj po obu stronach zmierzyły się siły. Znaczy nie czułam jakiegoś zagrożenia fizycznego. Jakoś tak nie wydawało mi się, że mogłoby nastąpić coś tak całkowicie przeciwko mnie. Natomiast jest faktem, że musiałam po prostu twardo mówić nie. Nie, nie wsiądę, nie mam, nie będę, nie chcę, dziękuję, nie mam, nie chcę, dziękuję, nie będę.
Także rzeczywiście to była taka sytuacja i wyszłam z niej obronną ręką. Ale to była taka jedna i naprawdę ja bym nie, nie chciałabym, żeby ona się położyła cieniem, bo na tę jedną sytuację to ja miałam milion fantastycznych, dobrych, wspaniałych sytuacji. Naprawdę muszę powiedzieć, że jak szłam, przeszłam przez pasmo Retezatu, przeszłam przez takie małe, łagodniejsze pasmo Gurtulisza, gdzie byłam już zmęczona, zmordowana i wykończona.
I jak doszłam do takiej pasterskiej zagrody i widziałam tego człowieka, który idzie, żeby otworzyć mi bramę, to ja chociaż naprawdę chciałam się trzymać i ładnie się przywitać, to łzy ciekły mi jak grochy policzkami, bo z oczu, bo po prostu byłam tak wzruszona, tak bardzo chciałam już zobaczyć jakieś ludzi i tak bardzo chciałam się napić wody, której nie było akurat. I byłam przeszczęśliwa, że ich widzę. Oni mnie do siebie przygarnęli, nakarmili, zaprosili, żebym została z nimi na noc.
Tam była cała rodzina pasterska. Ja się z nimi zaprzyjaźniłam. Pokazali mi całe swoje gospodarstwo i całe swoje życie. I naprawdę spędziłam fantastyczny czas. I takich spotkań...
R:
W jakim języku się z nimi porozumiewałaś?
E:
Najpierw coś zacytuję.
W takim monastyrze w górach rodjańskich, gdzie nocowałam i gdzie mieszkał jedyny mnich będący opatem wraz ze swoją mamą. Ten mnich powiedział do mnie:
- no wiesz, moja mama nie będzie nam towarzyszyć przy posiłku, bo ona nie zna żadnego języka.
I ja mu odpowiedziałam wtedy, no ale to nic nie szkodzi. Przecież z pasterzami w górach porozumiewałam się i też nie znaliśmy żadnego wspólnego języka.
No i on wtedy pokiwał głową i mówi,
masz rację, tylko głupi ludzie się nie dogadują.
R:
Dobre!
E:
Dobre? Muszę powiedzieć, że przydały mi się trzy języki.
Angielski, przy czym ja wcale nie mówię dobrze po angielsku. Mówię naprawdę słabo, ale zasada jest taka, że jeśli ja mówię słabo i ty mówisz słabo, to dogadamy się znakomicie. Przydał mi się niemiecki. Rzeczywiście spotykałam Rumunów, którzy mówią po niemiecku i to było dla mnie bardzo korzystne.
I bardzo przydał mi się rosyjski. Rosyjski na Ukrainie, ale nie tylko, ponieważ wędrowałam też w Rumunii przez dwa dni z Czeszką i myśmy rozmawiały ze sobą po rosyjsku.
Natomiast miałam też prześwietną sytuację na Słowacji, gdzie szłam z dziewczyną i ona w pewnym momencie zapytała mnie:
Jak długo uczysz się słowackiego?
A ja mówię do niej, ja się w ogóle nie uczę.
Mówię:
Przecież mówię do ciebie po polsku.
A ona mówi:
Naprawdę? Przecież wszystko rozumiem.To nasze języki są takie bliskie?
Okazało się, że tak. Ja do niej mówiłam po polsku, ona do mnie po słowacku. Rozumiałyśmy się rewelacyjnie.
R:
Potwierdzam. Ja cały czas na szlaku od Słowaków słyszałem na temat mojego pieska „prekrasny”, jakby po rosyjsku.
Zaskoczyłaś mnie trochę tymi ludźmi. Wydawało mi się, że należysz do takich osób, które właśnie uciekają od ludzi w naturę i chcą jak najdłużej przebywać w tej naturze samotnie. Ale powiedz mi, bo spędziłaś dużo czasu samotnie:
Co daje samotne przebywanie w naturze?
Jakie zalety?
E:
Ogromne. Najpierw, jeśli chodzi o ludzi, to chciałabym powiedzieć coś takiego, że myślałam, że największą wartością tej przygody całej będą góry. Ale teraz myślę, że niekoniecznie. Największą wartością czy jedną z tych największych wartości było spotkanie drugiego człowieka. Takiego człowieka przez duże C. Ludzie będą jedną z najpiękniejszych części mojej opowieści o tej całej wyprawie.
Opowieści, którą piszę. Natomiast samotność jest wspaniała w górach. Bardzo ją polecam każdemu, dlatego że w tej samotności zdarza nam się coś przedziwnego, a mianowicie spotykamy samego siebie.
Oczywiście wtedy trzeba mieć dużo odwagi, żeby spotkać samego siebie, żeby usłyszeć własne myśli, żeby usłyszeć własne serce. Rozpoznać ten cały kocioł, który gdzieś tam mamy w głowie i sobie to wszystko poukładać. Samotność powoduje, że poznajemy siebie.
A przecież właściwie po to w tym naszym życiu tutaj jesteśmy. Jesteśmy głównie po to, żeby poznać siebie. My sami jesteśmy dla nas też jedną z największych przygód i warto tę przygodę przeżywać świadomie.
A do takiego świadomego przeżywania przydaje się samotne chodzenie po górach. Dla mnie ono jest czymś pięknym. Poza tym nie odczuwa się wtedy żadnych innych bodźców zewnętrznych.
Wtedy też człowiek jest sam, na sam, oko w oko z przyrodą. A ta przyroda jest zaskakująca, oszałamiająca. To wtedy nie wygląda tak, że idziemy, klikamy zdjęcie, idziemy dalej.
No nie, nie. Wtedy, zwłaszcza podczas takiej wyprawy długodystansowej jesteśmy zmuszeni, żeby doznać wszystkiego dookoła. Zapachu, widoku.
Wszystkiego. I to jest piękne.
R:
No tak. Nie możemy się tak pacyfikować, jak robimy to w mieście. Czy tam oglądając telewizję, czy słuchając czegoś, chodząc na imprezy, czy bezmyślnie chodząc po galeriach handlowych. Tutaj musimy się zmierzyć z własnymi myślami.
Bardzo dobrze powiedziałaś.
E:
Z własnymi emocjami. I z własnymi emocjami. I to wszystkimi. Nie tylko tymi pożądanymi, ale też takimi mniej pożądanymi.
R:
No tak, tak.
Ale czy cały czas byłaś taka sama ze swoimi myślami, czy też w jakiś sposób dostarczałaś sobie jakiś rozrywek, słuchałaś jakichś audiobooków?
E:
Nie, nie. Nie, żadnych audiobooków. Nie, nie.
No proszę cię. Żadnych książek oprócz moich dwóch tomów map, oczywiście, które przygotowałam sobie solidnie. To ja nie dźwigałam żadnych innych książek. Żadnych audiobooków, nic takiego. Ja czasami poświęcałam czas robieniu notatek. No bo to jest istotne, żeby później pewne ważne fakty nie uznać. Notowałam w telefonie. I czasami notowałam w messengerze, a czasami w notatniku.
R:
No, także... To idealne narzędzie dla minimalisty, bo to jedno narzędzie i nie musisz brać wszystkich innych.
E:
No tak, tylko, że trzeba pamiętać o tym, że to jedno narzędzie może zawieść i mnie zawiodło, bo pierwszego dnia w górach, po trzynastu kilometrach poślizgnęłam się na skałach, upadłam i roztrzaskałam telefon.
Straciłam wtedy wszystkie mapy offline, całą nawigację i w ogóle wszystko. Aparat fotograficzny, który miałam tylko w telefonie, no wszystko. Ja wtedy zdecydowałam się zejść do Doliny.
No i wtedy spotkałam pierwszych dobrych ludzi, bo zatrzymałam się przy pierwszym domostwie. Powiedziałam, co się stało. No i chłopak wsadził mnie w samochód, zawiózł do miasta i pomógł mi ogarnąć zakup nowego telefonu. Musiałam ponieść ten koszt.
Także też trzeba liczyć się z tym, że takie narzędzie, jedno, pojedyncze potrafi czasem zawieść. Także warto być w jakiś tam sposób zabezpieczony. No ale, no powiem tak, a propos tej samotności jeszcze. Mi nie przeszkadzało moje własne towarzystwo. Naprawdę, ja byłam zadowolona. Ja się naprawdę bardzo dobrze czułam.
Bardzo dobrze czułam się, kiedy kogoś spotykałam. Bardzo dobrze się czułam, kiedy ktoś przez chwilę ze mną wędrował, bo to było przyjemne i to było takie poznawcze bardzo. No i dobrze się czułam, kiedy naprawdę szłam całkowicie, całkowicie sama.
No, to piękne doświadczenie.
R:
A powiedz, czy odkryłaś w sobie w czasie tej wyprawy coś, co cię samą zaskoczyło? Bo to nie była pierwsza twoja wyprawa, z tego co mówisz, ale w czasie tej wyprawy coś jeszcze odkryłaś w sobie?
E:
To znaczy, odkryłam to, że tęsknię. Bo myślałam, że a, dobra, no tutaj nie ma sprawy, przejdę, zrobię, będzie, jest, ok.
No nie, odkryłam, że jednak odczuwam głęboką tęsknotę za bliskimi. I to jest emocja, z którą trzeba się umieć zmierzyć.
R:
A powiedz, czy pracujesz nad sobą w jakiś sposób mentalnie w trudnych momentach? Masz jakieś techniki? Medytujesz, coś takiego robisz? Czy w innej formie to przeżywasz?
E:
Ale rzeczywiście, no, mam naturę bardzo refleksyjną i mam naturę medytacyjną. Bardzo lubię medytować. I to na różne sposoby.
Jednym z elementów takiej medytacji jest na przykład wchodzenie do lodowatej wody. Więc dla mnie teraz zaczyna się Eldorado, bo kończy się jesień, a wkrótce będzie zima. Natomiast w tych wysokich górach z zimną wodą miałam nieustannie do czynienia. I rzeczywiście ona była dla mnie czymś takim bardzo oczyszczającym.
Wejście pod lodowaty wodospad, czy zanurzenie się w jakimś lodowatym, głębokim potoku, miało taki wymiar, bym powiedziała, no, oczyszczający, taki wręcz egzystencjalny.
Oczywiście, że lubiłam usiąść, patrzeć w dal, patrzeć w niebo, patrzeć w ziemię, czuć ciepło tej ziemi, jak najbardziej. Ja czuję taki bliski związek z naturą, taki wręcz wiedźmowaty, mogę tak powiedzieć. I sprawiało mi to ogromną przyjemność i satysfakcję, żeby tam być.
R:
Muszę cię zapytać. Słyszałaś o takiej metodzie jak earthing, czyli chodzenie boso po ziemi, tak żeby nie mieć tego pośrednictwa butów, podeszw czy skarpet, bezpośrednie.
E:
Nie wiedziałam, że to jest taka nazwa, natomiast ja to bardzo lubię, aczkolwiek nie stosowałam tego w czasie tej wyprawy. To znaczy stosowałam tylko wtedy, kiedy trzeba było przejść przez rzekę, na której nie było mostu. No to wiadomo, trzeba było ściągnąć buty, powiesić je na plecaku, czasem razem ze spodniami, no i po prostu przedostać się na drugi brzeg.
Natomiast raczej chroniłam stopy, ponieważ one miały mnie donieść naprawdę przez prawie 2,5 tysiąca kilometrów, no więc tutaj wolałam nie ryzykować żadnych rzeczy takich. Natomiast to o czym mówisz, ja to bardzo lubię, zwłaszcza zimą, kiedy mogę boso chodzić po śniegu.
R:
No tak, bo ja widziałam właśnie taki reportaż z Alaski właśnie, gdzie chłopak stworzył, zrobił badania. Okazało się, że w miejscowości, gdzie ludzie zaczęli to robić, lekarz zrobił analizę, lekarz, który był bardzo krytyczny. Okazało się, że ci ludzie, którzy zaczęli to robić, przystali do niego chodzić, bo przystali chorować.
E:
A to fantastyczne jest.
R:
Jest na YouTube, trzeba wpisać Earthing Alaska i może wygooglujesz sobie ten dokument.
E:
Bardzo chętnie się przyjrzę temu. To jest bardzo ciekawe.
R:
No dobrze, powoli zbliżamy się do końca i mam jeszcze do Ciebie pytanie, jakie są Twoje plany, czy ujawnisz te plany? Powiedziałaś o książce, tak?
E:
To znaczy tak, najbliższym planem, znaczy nie planem, ponieważ ja już to robię, piszę, jest moja książka, która będzie taką z jednej strony trochę książką przygodową, czyli będą tam te wszystkie przygody.
To ma być opowieść, która naprawdę dobrze się czyta. Kiedy będę pisała o zimnie, to mojemu czytelnikowi ma zrobić się zimno, gdzie będą dialogi, gdzie będą po prostu pewne i najlepsze jest to, że to będą w większości takie naprawdę, naprawdę prawdziwe rzeczy, te, które rzeczywiście padły z ust w tym brzmieniu, bo ja to zapisywałam.
R:
To będzie relacja?.
E:
No nie, opowieść. Nie relacja, bo relacja to troszeczkę trochę coś innego.
Będzie to książka z elementami przewodnika, czyli ma ona mieć też taki wymiar praktyczny, czyli przydać się komuś, kto chciałby powtórzyć tę moją przygodę, a ja do tego bardzo zachęcam, bardzo. To wszystko jest do zrobienia i naprawdę nie ma tutaj wymówek. Trzeba się przygotować, ale to jest do zrobienia, więc chciałabym, żeby ta książka moja mogła komuś pomóc przełamać jego wewnętrzne bariery i pozwolić mu ruszyć w drogę, więc ona będzie miała różne takie elementy przewodnika.
No i ponieważ ja jestem z wykształcenia historykiem, jestem też literaturoznawcą, więc ona będzie miała też taki wymiar bym powiedziała humanistyczny mocno. I to bym chciała też zawrzeć w tej książce, żeby tam były takie elementy, o których myśli humanista, kiedy tam się znajdzie. Na przykład w najwyższych górach, w najwyższym paśmie rumuńskich, w Fogaraszach, no to ja myślałam o Emilu Cioranie, jednym z najwybitniejszych filozofów współczesnych, rumuńskiego pochodzenia właśnie.
Z tych wysokich gór można było znaleźć kierunek, w którym znajduje się Rascinari, czyli jego miejscowość, w której się urodził.
R:
Czyli przybliżysz też jego postać w książce?
E:
Tak, na przykład, na przykład jego.
R:
Super, bo w takim razie będę kupcem.
E:
No to cieszę się. W grudniu będzie można składać zamówienia, mam nadzieję, że się wyrobię do gwiazdki.
R:
A powiedz, gdzie można Ciebie znaleźć? Jesteś gdzieś w sieci? Masz jakąś stronę, bloga?
E:
Mam stronę, mam stronę bardzo prostą, od mojego imienia i nazwiska, ewachwalko.pl i tam prowadzę bloga.
Co prawda tych wpisów o łuku Karpat nie ma zbyt wiele, ponieważ zorientowałam się, że chcę je zatrzymać do książki. Natomiast jest cała masa innych moich takich właśnie wypraw, przygód i zachęcam do niej i górskich, i nie tylko górskich, bo też i pływackich, i rowerowych, no różnych. Także bardzo tego, bardzo do tej strony zachęcam, jeśli mogłaby być dla kogoś inspiracją.
No poza tym też, co ciekawsze wpisy, no to na Facebooku umieszczam publicznie, więc też można sobie poczytać. Na swoim profilu prywatnym.
R:
Już tak na koniec humorystycznie jeszcze zasugeruję Ci kontakt z jakimś producentem Bear spray, żeby sponsorował Cię.
E:
Dobrze, przyda się :)
Chciałam powiedzieć tylko, że człowiek nie jest tworem samego siebie. Jestem wdzięczna naprawdę wielu osobom, dzięki którym mogłam odbyć tę wyprawę.
Jestem wdzięczna na przykład Gminie Czernica. To jest gmina, w której mieszkam, ponieważ dzięki niej miałam trochę dobrego sprzętu, tak że naprawdę jestem wdzięczna po prostu. Pod Wrocławiem. Jestem bardzo wdzięczna władzom mojej gminy, gminie Czernica.
Jestem wdzięczna firmie HuvePharma, która, dzięki której miałam dobre ubezpieczenie, dzięki której mogłam pojechać do Rumunii, a także wrócić z Bratysławy.
Jestem wdzięczna mojemu koledze, który prowadzi firmę informatyczną IT Solves, bo on mi właśnie zrobił stronę internetową.
No i jestem wdzięczna wielu takim też anonimowym darczyńcom, którzy mnie wsparli również finansowo.
R:
Myślę, że powinieneś założyć profil na patronite.pl i tam dzielić się jakimiś refleksjami, zdjęciami ze swoich wypraw i na pewno będziesz miała wielu fanów, którzy będą płacili Ci za to, że będą po prostu Cię wspierali w tych innych wyprawach Twoich na 100%. Jestem pewien.
E:
To ciekawa propozycja.
R:
Patronite.pl sam mam taki profil, ale wiele osób, które robią ciekawe rzeczy, nawet nie masz pojęcia, jak duże wsparcie otrzymują od osób, które je śledzą, które lubią czytać albo oglądać chociażby zdjęcia z ich wypraw.
E:
Ja bym chciała jeszcze na końcu powiedzieć o tym, że kiedy człowiek wędruje sam po górach, to bardzo docenia bliskość drugiego człowieka, ale tego, którego się kocha.
Którego zostawił w domu. Tak. Ja tutaj mówiłam o moich córkach, ja bardzo za nimi tęskniłam, za tymi misiami moimi kochanymi, chociaż to duże pannice już są, ale ja też zostawiłam tutaj kogoś, kogo kocham i ten ktoś też musiał znieść tą moją nieobecność.
Taka wyprawa nie jest wyprawą tylko podróżnika. Ona jest też wyprawą jego rodziny i zwłaszcza tej drugiej połówki, która czeka, która też tęskni, która wspiera, która musi się też zmierzyć ze swoimi emocjami. Także to jest też bardzo takie niesamowite i ja jestem wdzięczna Tomkowi, że to wszystko przetrwał.
R:
Super Ewa, bardzo Ci dziękuję.
E:
Bardzo proszę.
R:
Do usłyszenia i do przeczytania mam nadzieję, już niedługo.
E. Dziękuję ślicznie. Było mi bardzo miło.
Moi drodzy ten wywiad powstał przed wydaniem książki, która już jest do kupienia pt. „Łuk Karpat. 84 dni samotnej wędrówki”
Jeśli masz ochotę wysłuchać naszej rozmowy w wersji audio, zapraszam do odcinka podcastu pt. Jak będąc mamą pracującą na etacie przejść samotnie łuk Karpat- Ewa Chwałko
Jeśli podobał Ci się ten wywiad i pragniesz otrzymywać więcej informacji na podobne tematy, prosto na skrzynkę, w formie „Porannika”, kliknij przycisk poniżej: